BUŁGARIA, BARDZO CIEPŁE
MIEJSCE...
Kolejna granica. Nic szczególnego się nie wydarzyło
i nawet nie musieliśmy przejeżdżać przez rów dezynfekcyjny. Ten płyn
nie był chyba wymieniany od 30 lat!!! Motory mogłyby się nam rozpuścić.
Spokojnie wjechalismy do
Bułgarii i poczuliśmy się jakoś lepiej. Okolica jakaś ładniejsza,
klimacik taki przyjemniejszy, np. można
napatoczyć się na samotnie pasące się osiołki. Milutkie stworzonka.
Po około 100
km za granicą zarządzamy pierwszy
postój. Nadarzyła się okazja, bo zauważyliśmy przydrożny bar. Jest
pieknie, jak to powtarzał dość często i nie bez powodu Lisek.
Rozpoczynamy degustację
szopskich sałatek, tych prawdziwych, bo w Rumuni były jakieś takie nie
prawdziwe. To przepyszne danie
towarzyszyć nam będzie przez kilka kolejnych dni. Nasze zamówienie to
3 sałatki i 3 kawki. Wszystko pierwsza klasa, a cena powaliła nas na
kolana - 12 lewa !!!! Wszyscy czujemy,że z pobytu w Bułgarii będziemy
bardzo zadowoleni i "porządzimy" tutaj.
Strasznie tanio - przecież to raptem niecałe 30 złotych!!!. Posileni i
pozytywnie nastawieni do tego kraju jedziemy dalej.
Varnę atakujemy od
północnej strony. Przed
nami rozpościera sie wspaniały widok na morze Czarne. Piękna
słoneczna pogoda, aczkolwiek jak to bywa w tym kraju w godzinach
popołudniowych w każdej chwili
może spaść deszcz. Zatrzymujemy się w Varnie na stacji
benzynowej OMV i stało się, zaczęło padać. Tak więc nie mając lepszego
zajęcia
okupujemy stację spożywając co chwilę różne dania serwowane przez bar.
Nie są rewelacyjne, ale mają jedną zaletę - są tanie. Lisek z Remkiem
jadą poszukać kantoru, żeby było czym zapłacić za żarło i benzynę. W
końcu przestaje padać, więc zbieramy manele i jedziemy dalej. Kierunek:
Bułgaria południowa, gdzieś w okolice Burgas. Wyjeżdżamy z Varny przy
lekko padającym deszczu, ale po kilku
chwilkach zaczyna mocniej padać. Nie zrażeni tym mocniej odkręcamy
manetki i wyprzedzamy na podjeździe deszcz. Jesteśmy szybsi! Wiatr
wysuszył nas dość szybko, pomogła jeszcze wysoka temperatura. Mijamy
kolejne miejscowości, Obzor, Nesebar. Za tą ostatnią zaczynamy się
wspinać na dość dużą górę - ostatnia przed Burgas.
Zaczyna lekko
kropić, ale z powodu czystego lenistwa stwierdzamy, że nie będziemy
się przebierać bo już jest nie daleko i dojedziemy. Na nasze
nieszczęście to był błąd!!! Złapała nas straszna burza, niestety
niebyło miejsca żeby się
schować, tylko las i zadnego schroniernia. Lało tak, że samochody
stawały, a my jechaliśmy dalej. Woda
ciekła każdym zakamarkiem naszych strojów. Była wszędzie. Po 20
minutach takiej ulewy ciuchy były w takim stanie jakby je wrzucić do
wody i nie wykręcać. Do tego jeszcze temperatura znacznie się obnizyła,
więc trochę zmarzliśmy. Szukamy miejsca do
spania i wysuszenia się w Pomorie koło Burgas.Poszło bardzo szybko,
kwatery prywatne - miejsce znane Magdzie z lat poprzednich gdy bywała
tu z rodzicami. Po 7 lewa od twarzy za
noc. Ale tanio, tak jak w Bieszczadach a jesteśmy 200 metrów od morza.
Zapada dedcyzja, że zostajemy tu 2 noce.
Pogoda ma być plażowa, w
końcu trzeba się wykąpać w morzu. Motory odstawiliśmy do garażu, ciuchy
powiesiliśmy na sznurkach aby wyschły i
wieczorem po wczesniejszym pożądnym odpoczynku ruszyliśmy w miasto.
Masa knajp, barów, kawiarni, sklepów
ze wszystkim. Można kupić podróbki wszystkiego - płyty, scyzoryki,
figurki, itp.. Kantor na
każdym rogu, wymienić można prawie wszystkie waluty (złotówki też tylko
że kurs jest mało korzystny).
Napawamy się
faktem, iż jest tu strasznie tanio.
Zaszczycamy swoją obecnością jedną z licznych restauracji. Menu jest
bardzo bogate, a my jesteśmy strasznie głodni. Na stole
lądują wymyślne
dania: jagnięcina w warzywach, sałata szopska ,gołąbki, frytki z serem,
zapiekany ser, pieczona kiełbasa, i jeszcze parę innych rzeczy.
Wszystko było wyśmienite, popite piwem, winem, kawą i kokakolą. A
rachunek był smiesznie niski jak na taką wyżerkę. Już zapomnielismy o
tym popołudniowym deszczu, który nas tak zmoczył. W drodze powrotnej na
kwatery robimy tradycyjne zakupy: Lisek
jak zawsze wybiera wina, my róznie trochę wina, troche piwa. W sklepie
za butelkę całkiem przyzwoitego
wina raptem 3.75 lewa (toż to 9 złotych, a były tańsze). Piwo nie jest
też w jakiejś koszmarnej cenie: 1 lew za półlitrową butelkę. Wieczór
przychodzi szybko i każdy udaje się do swojego pokoju.
Na drugi
dzień
rano okazało się że niestety deszcz miał wpływ na zdrowie Anette.
Idziemy do lekarza. Pech chce, że szpital jest na drugim końcu
miasteczka, mamy nadzieję że
bedzie otwarty - dzisiaj jest sobota. Po niezłym spacerku docieramy w
końcu na miejsce. Mamy okazję
zapoznać się z tutejszą służbą zdrowia, która wygląda tak jak w kinie.
Lekarze w
białych kitlach ze śmiesznymi czapeczkami na głowie, kraty w oknach,
drzwi w środku za kratami, wszędzie cyrylica. Szpital świeci dzisiaj
pustkami. Udajemy się do laryngologa, który jest bardzo rozmowny
i głośny. Ja jako osoba zdrowa zostaję na korytarzu i udaje się do
recepcji załatwić sprawy rejestracyjno-finansowe, tu służba zdrowia też
jest za darmo ale nie dla nas. Anette jako pacjet wchodzi do gabinetu.
Rozmowa i leczenie jest bardzo głośne, wszystko słychać na
korytarzu.
Konwersacja odbywa się w dwóch językach: lekarz po
bułgarsku, Aneta po polsku.
Najlepsze, że doskonale się rozumieją i w związku z tym łatwo będzie
postawić diagnozę. Lekarz jest bardzo wylewny i opowiada całą swoją
historię, włącznie z tym, że leczył kiedyś Fidela
Castro i był jego osobistym lekarzem przez dwa lata!!! Został odsunięty
ze względów politycznych. To się nazywa mieć szczęście i trafić do
takiego gościa!!! Pamiatka na całe życie:) Pan doktor przepisuje
receptę, udziela wskazówek co i jak na
przyszłość. Regulujemy
rachunek za poradę i udajemy się na
zakupy do apteki. Ceny lekarstw jak w
Polsce - dostajemy niezły woreczek pastylek, bedzie co łykać.
Po tak
obiecującym początku dnia nie pozostaje nic
innego jak udać się na plażę. Jest niezbyt ładna, ale ma dwa plusy:
ciepła woda i bar w odległości 100 metrów od wody!!!!
Smażymy
swoje białe cielska i odpoczywamy ile wlezie. Raj. No i znowu te niskie
ceny nieodstępujące nas ani na chwilę!!!! Piwo na plaży ..... tak
to nie pomyłka 1 lewa - tyle co w sklepie!!!! Kawa ???????? Nigdy nie
zgadniecie...frappe 1.5 lewa, a w restauracjach jeszcze taniej bo 50 -
60 stotinek. Żyć nie umierać. Po południu ruszamy do miasta na obiad,
przy okazji wstępujemy do kafejki internetwej żeby sprawdzić co słychać
w naszym pięknym kraju - jednak nie mamy szczęścia - awaria zasilania
przegoniła nas. Wieczorem znowu do miasta na kolację, przy okazji
poznajemy klimat wieczornego spaceru po "promenadzie", kakofonia
zapachów dobywajacych się ze wszystkich okolicznych knajp, do tego
głośna muzyka i tłumy ludzi w tym spora ilość naszych rodaków. Po
powrocie konsumujemy w swoim gronie piwo i bułgarskie wina. Chyba już
pora spać......