I TAK SZYBKO SIE SKOŃCZYŁO...  
            Trochę spaliśmy...ale już trza się zerwać z fury. Po ciemku nie widzieliśmy jak wygląda ten nasz camping- jest taki jak bywało 25 lat temu. Tylko samochody trochę nowoczesniejsze. Najbliższe kible wyglądają tragicznie,na szczęście trochę dalej są bardziej komfortowe - prysznic, ciepła woda - nawet się można ogolić. Na terenie ośrodka jest pełny komfort rozywkowy w stylu lat 70 :). Na szczęście w tamtych czasach też pili kawę, więc rano załapujemy się na kawę z filiżanek!!! Nawet da się ja wypić. Na śniadanie ostatnie konserwy zagryzane słowackimi serkami i ichniejszą ostrą kiełbasą. Wszystko smakuje wyżmienicie, bo każdy mysli już o dniu następnym, a właściwie o dzisiejszym wieczorze. To właściwie ostatnie posiłki na obczyźnie, dzisiaj wieczorem będziemy w Krakowie.
    Ruszamy w kierunku Polski. Na poczatku wjeżdżamy na autostradę - na szczęście na Słowacji motory nie muszą mieć winiet. Będzie taniej. Jak to autostrada, straszna monotonia więc w okolicach Trencina zjeżdżamy na boczną szosę. Dodatkowo Liskowi kończy się paliwo (właściwie to jedzie już na oparach) więc i tak trzeba wjechać do miasta. Pierwsza stacja...awaria zasilania, na nasz szczęście następna jest dość blisko i udało się dojechać bez konieczności holowania. Przy okazji tankowania pijemy, jemy lody, palą Ci co palą i odpoczywamy. Kobiety takie jakieś trochę zmęczone. Ale cóż, trzeba dalej jechać do domu. Po drodze Magda zalicza kilka przepięknych pingwinów, niezaznajomionych wprowadzam w temat: przysnięcie na motorze w trakcie jazdy i "dziobanie" kierowcy kaskiem w jego kask. Na szczęście nie spadła. Najwyższa pora zatrzymać się i odpocząć. Mijamy Żylinę i w okolicach Varin zatrzymujemy się na jedzenie. Pierogi z serem i bryndzą okazują się nie być pierogami :), tylko jakąś nieokreśloną mieszanką. Reszta potraw też nie najwyższych lotów - pierogi ze śliwkami, frytki z panierowanymi kurczakami. Wypijamy kawę i jedziemy dalej. Gdyby nie pogoda byłoby fajnie - niestety zaczyna kropić. Krajobrazy pięknych gór oraz radość z pokonywania wspaniałych zakrętów psuje nam konieczność uważania aby nie zaliczyć gleby. Robimy postój i włąściwie pierwszy raz w całej wyprawie zakładamy przeciwdeszcze, jak się potem okazało nie zdjęliśmy ich do samego Krakowa. Prędkość podróżowania spadła do 60 - 70 kilometrów na godzinę.
    W Trstenej Liskowie robią ostatnie zakupy (oczywiście alkohol) i tak zapakowani jedziemy do granicy. Bardzo ślisko i duży ruch ciężarówek. Głupio by było na koniec coś wykombinować, więc nie szarżujemy z prędkością i wyprzedzaniem.
    Już widać słupy graniczne.....znowu jesteśmy u siebie. Żeby nie czuś się w 100% jak europejczycy, na dowidzenia jeszcze zostajemy zrugani przez słowackiego celnika bo wjechaliśmy nie tak jak trzeba i nie tam gdzie trzeba.....
     W końcu wjechaliśmy do naszej ukochanej Polski!!! Po około 20 kilometrach, w Spytkowicach na stacji jeszcze jeden postój. Benzyna do pełna, coś do picia, część coś do jedzenia, chwila na odpoczynek dla dupy i pleców. Cały czas w deszczu, ale do przodu. Kierunek - Kraków. Około 18.00 zobaczyliśmy w końcu ten piękny widok....zaniesione niebo nad Krakowem, nasz ukochany smok(g) i gdzieś tam jest też Wawel. Docieramy na stację Shell na Zakopiańskiej. Tu się żegnamy i każdy z nas rozjedzie się za chwilę do swojego miejsca. Co piękne szybko się .......................skończyło!!!
KONIEC

Po kolei                                                                   Wybrane miejsca                                                                                           Strona Główna