...WAKACJE POWOLI SIĘ KOŃCZĄ....
    Na nasze szczęście rano już nie pada i możemy spokojnie zwinąć namioty. Nie ma upału,ale jest po prostu tak jak powinno być.
Pakujemy się jak zwykle, w locie konsumujemy konserwy i popijamy czym kto ma. Zapadła decyzja, że jedziemy na kawę do Ljubljany. Skoro jesteśmy w Słoweni to trzeba zobaczyć stolicę. Tak więc w drogę. Ponieważ chcemy zobaczyć jak wygląda Słowenia nie jedziemy głównymi drogami ani autostradami tylko bocznymi. Opłacało się. Okolica jest fantastyczna, zwłaszcza odcinek wzdłuż rzeki Krka w parku o tej samej nazwie (nie mylić z Chorwacją). W pewnym momencie jechaliśmy nawet, zaznaczoną na mapie szutrową drogą przez lasy, było kapitalnie.
    Ljubljana już jest nasza. Zostawiamy motory na parkingu i idziemy zwiedzać. Godziny poranne, dodatkowo niedziela więc ludzi jeszcze nie ma. Dzielimy się na dwie grupy: jedni chcą koniecznie zacząć od zwiedzania, inni - czyli my od jedzenia. Siadamy w centrum nad brzegiem Savy. Żarło jest extra!!!! Sałatka, spagetti capriciosa, lazagne. Napakowani po uszy, popijamy jeszcze kawą, robimy krótki rekonesans po wąskich uliczkach i zaczynamy wspinaczkę na szczyt jakiejś góry. Ponoć tam jest twierdza. Idzie nam bardzo ciężko - oj trzeba było to zrobić przed jedzeniem. Po mozolnym podejściu udało się osiągnąć szczyt. Czujemy się jakbyśmy zdobli Mount Everest. Widok z góry bardzo ładny, aczkolwiek nic szczególnego na szczycie nie ma. Po krótkim odpoczynku schodzimy na dół bo czas nas goni, po drodze zaliczamy jeszcze jedną kawę i docieramy do motorów. Trzeba się zastanowić co robimy dalej. W końcu gdzieś powinniśmy dzisiaj spać. Decyzja jest tym razem w miarę jednomyślna: jedziemy w okolice granicy austriacko-słoweńskiej i tam się gdzieś drzemniemy. Najlepiej na jakimś campingu. Zostawiamy stolicę Ljubljany, bardzo przyjemne i ładne miasto. Dużo ciekawsze niż Zadar.


           
    Kierunek Maribor. Jedziemy raz autostradą, a raz drogą równoległą do niej. Po pewnym czasie zjeżdżamy w końcu na stałe na drogę boczną. Zaliczamy jeszcze prywatne muzeum motocykli, ciekawe okazy ale o nich mogą się wypowiadać tylko Ci którzy je widzieli, ja się byczyłem na zewnątrz. W końcu docieramy w okolice granicy. Na stacji benzynowej próbujemy dowiedzieć się gdzie moglibyśmy się przespać. Okazuje się że nie ma nigdzie campingu więc rozpoczyna się zaciekła dyskusja co dalej...postanawiamy, że "pycimy" na autostradę, potem przez Austrię do Słowacji i tam w okolicach Bratysławy się prześpimy. Podjeżdżamy na przejście i na kolejnej stacji zaopatrujemy się w obowiązkowe również dla motorów w Austrii winiety. No cóż, jest 18.00 a my mamy przed sobą jeszcze jakieś 250 km. Opuszczamy Słowenię, bardzo ładną i uporządkowaną i wjeżdżamy do Austrii. Przejście graniczne jak to zwykle w cywilizowanych krajach pokonujemy przejeżdżając obok celnika. W Austrii ponieważ nie mamy czasu nie spodziewamy się niczego ciekawego. Na budziku 140 km/h i kilometry uciekające przy monotonnym szumie w uszach. Wszystko to do momentu...aż zatrzymał nas potężny korek. Ale jako wytrawni, polscy motocyklisci nie przejęliśmy się tym faktem i jedziemy pasem awaryjnym (grozi za to srogi mandat w wysokości 350 euro i zabranie prawa jazdy, informacja od spotkanego tutejszego motonity - doświadczył tego na własnej skórze). Tak przejechalismy około 15 km, mały wypadek i zablokowanie jednego pasa, a taki korek!!! Złapaliśmy przez to małe opóźnienie. Mały odpoczynek już za Wiener Neustadt na stacji benzynowej. My konsumujemy kanapki, a nasze motory piją benzynę po 1.05 euro!!!
    Wreszcie po ciemku i wykończeni dojeżdżamy do granicy, niby unia ale ten celnik słowacki jakiś taki niemiły jest i chciał od nas paszporty. Za granicą na szczęście jest czynny kantor i wymieniamy waluty. Liskowie na wieczór kupują sobie alkohole, wszakże to Słowacja. Teraz jeszcze chcemy wstapić do jakiegoś sklepu na zakupy, a potem spanie. Życzliwi Słowacy wskazują nam gdzie zrobimy zakupy, Tesco w Bratysławie też czynne jest 24 godziny na dobę. Kupilismy podstawowe produkty: kiełasę, chleb, ogórki, pomidorki i coś do picia...czyli piwko. Zapakowani po brzegi nawiązujemy kontakt z tubylcem w celach szybkiego i sprawnego znalezienia campingu o sympatycznej nazwie: "Zlate Pesky". Słowak jest tak miły, że wyprowadza nas saochodem na peryferie i mamy już całkiem blisko i powinnismy trafić. Camping nie jest dobrze oznakowany, ale na szczęście dojeżdżamy pod sam szlaban i atakujemy recepcję. Na szczęście są jeszcze miejsca w domkach, więc nie będziemy musieli rozbijać namiotów. Bierzemy taki jeden domek i każdy motor ma jedno łóżko. Ale wypas!!! Piwo, kiełbasa i spać. Ale jesteśmy zmęczeni - w końcu jest prawie północ. 


Po kolei                                                                   Wybrane miejsca                                                                                           Strona Główna